Blondynka o sporcie: To zacznijmy od początku, czyli od pierwszej Pana wizyty na torze.
Andrzej Huszcza: Zaczęło się standardowo, jak każdego młodego chłopaka ciągnęło do motoryzacji. Miałem także to szczęście, że mieszkałem blisko Zielonej Góry więc dobrze wiedziałem czym jest żużel. Zapisać się poszedłem ze swoim kolegą w 1974 roku. Mieliśmy rozmowę z trenerem później trening. Z kolegi szybko zrezygnowali, bo jego warunki fizyczne nie sprawdzały się na torze, z kolei ja wpadłem w oko trenerowi. Widziałem jego uśmiech podczas moich pierwszych okrążeń i był to świetny prognostyk.
Spośród tak wielu sezonów był jakiś szczególny, który wspomina Pan najmilej?
To z pewnością medalowe sezony w latach 1981, 1982. Właśnie wtedy zdobyłem prawie wszystko co się tylko dało, bo było Indywidualne Mistrzostwa Polski, Mistrzostwo Drużynowe i Puchar Polski. Właśnie w 1982 miałem taki duży, "byczy" sezon. Oprócz sukcesów sportowych to w tym roku przyszła na świat moja córka, która rodziła się rano, a ja wieczorem brałem udział w zawodach, które wygrałem.
Długo dojrzewała w Panu myśl o końcu kariery?
Nie, jeszcze w trakcie moich startów powiedziałem, że jak będę chciał skończyć to skończę. Spotkałem się z kilkoma przykładami, gdzie zawodnicy określali dosyć precyzyjnie koniec wyczynowego uprawiania sportu, a później zdarzały się im wypadki i nie zdołali osiągnąć tego o czym mówili. O moich zamiarach nie wiedział nikt, nawet rodzina. Sam na żużel poszedłem, nikt mnie na siłę nie pchał, także sam skończyłem.
Mógłby Pan przybliżyć okoliczności w jakich podzielił się Pan swoją decyzją?
To było podczas prezentacji zawodników w Amfiteatrze. Pomyślałem, że to będzie dobry dzień na ogłoszenie tej decyzji. Wiadomo, że wiek już nie ten u mnie, brakowało mi sprytu, prawidłowej postawy tak samo dobrej jak 20 lat temu.
Kto najbardziej przeżywał?
Moja córka, która dowiedziała się właśnie na prezentacji. Wcześniej jeździła ze mną na mecze, była takim pomocnikiem mechanika. Dużo mi pomagała, a także oferowała swoją pomoc na następny sezon. Chciała się jeszcze lepiej przygotować, ale ja tylko jej przytakiwałem.
Pomysł, żeby pozostać przy żużlu i zajmować się kształtowaniem młodych talentów pojawił się od razu, czy potrzebny był chwilowy detoks od sportu?
Od razu się taki pomysł pojawił, chociaż w momencie kiedy jeździłem były już organizowane kursy na instruktora to powiedziałem, że to absolutnie nie dla mnie. Mówiłem, że ja będę jeździł tak długo, aż się żużel skończy, ale na całe szczęście trwa dalej. (śmiech) Wszystko się szczęśliwie ułożyło po tym jak skończyłem jeździć, bo szybko ogłosili nabór do szkoły instruktorów w Bydgoszczy. Dogadałem się w Zielonej Górze w klubie i uczyłem najmłodszych. Początkowo nie byłem zbyt entuzjastycznie nastawiony, ale jak zacząłem treningi z tymi chłopakami, przekazywałem im wiedzę, dzieliłem się doświadczeniami to spodobało mi się. Tym bardziej, że widziałem efekty.
W młodzieży, którą Pan trenował znajdował godnych zastępców?
Teraz z tych adeptów jeździ Zgardziński, Adam Strzelec, wcześniej Kacper Rogowski. Do każdego człowieka trzeba by podchodzić indywidualnie, bo w nim jest dużo tej młodości. W czasie kiedy ja zaczynałem z moimi kolegami był zupełnie inny świat. Teraz młodzi nie mają sprecyzowanego planu na życie, a wiek juniorski jest taki specyficzny, tym bardziej, że tyle dobra jest w świecie i młodych przestaje żużel bawić. Niektórzy się rozmienili, a to jest nie do opanowania.
Jakie cechy powinien mieć kandydat na żużlowca?
Wytrwałość, pracowitość i trochę talentu, o który trzeba nieustannie dbać, pielęgnować, bo sama smykałka do jazdy nie wystarczy. Należy się angażować do tego wszystkiego co wiąże się z tym sportem. O sprawy techniczne, fizyczne, a także psychiczne trzeba dbać.
Przejawy lekkomyślności, braku profesjonalizmu na torze czym się kończyły?
Kończyły się upadkami, najczęściej bolesnymi, długą przerwą w treningach, a nawet przerwaniem kariery. Głupota zawsze była obecna wśród wielu zawodników, nie tylko wśród młodych, ale starszych także dotyczyła. Do mistrzowskich tytułów dochodzi się przede wszystkim ciężką pracą, a nie przebiegłością.
Pan przez cały okres kariery czuł respekt przed torem?
Czasami sprawiał trudności, w zależności jaki był. Ja dawałem radę na każdym torze, bo nasz tor w Zielonej Górze był właśnie taki czarny, z licznymi fałdami, ale jak się trzymało gaz to tego się nie odczuwało tak bardzo. Codzienna jazda w trudniejszych warunkach dużo mi pomogła. Często podczas rozmów z zawodnikami przed meczem narzekano na tor, ja tam nigdy tych powodów nie widziałem.
www.przegladsportowy.pl |
W momencie kiedy zawodnik opuszcza park maszyn ma prawo odczuwać niepewność, strach?
Bać to się trzeba Baba Jagi, a nie jazdy! (śmiech) Na pewno jest stres pozytywny jak i negatywny. Ja przed zawodami także chodziłem zdenerwowany. Rodzina wiedziała, że nie ma co ze mną rozmawiać wtedy na temat sportu. Starałem się koncentrować długo przed zawodami. Było tak po dwóch sezonach, identycznie po trzydziestu.
Jeśli chodzi o Pana karierę zawodniczą. W innych czasach Pan zaczynał, a w innych przyszło Panu kończyć karierę. Jak na Pana oczach zmieniał się żużel?
Zmieniał się na pewno, tylko że jeżdżąc, specjalnie tego nie odczuwałem. Coś się zmieniało, ja musiałem się do tego dostosować. Trzeba było się przyzwyczajać do: zmian w regulaminie, innego stylu, nowocześniejszych motocykli. Wszystko szło z duchem czasu, bo w sezonie 1980/1981 jeździłem w Anglii, gdzie spotkałem się z innymi realiami. Różnice były ogromne, bo aż do tego stopnia, że początkowo nic mi nie wychodziło i chciałem wracać do Polski. W porę menadżer przywiózł mi inny silnik i już było dobrze.
Zaczynając przygodę ze speedwayem myślał Pan, że potrwa ona aż 33 lata?
Nie, bo zaczynając myślałem, że pojeżdżę sobie 2, 3 lata, zdobędę wszystko co będę mógł i skończę. Jednak nie udało mi się zdobyć tego co chciałem, bo największymi sukcesami to Indywidualne Mistrzostwo Świata, a w Polsce mamy tylko dwóch Mistrzów Świata.
Jaką zmianę w żużlu Pan pamięta najbardziej?
Nie wiem, bo w lewo się jeździło cały czas (śmiech), ale starty były inne. Start był taki lotny. Można było się przed taśmą ruszać. Zmienili to na szczęście, bo ja przed startem lubiłem taki spokój, żeby się jeszcze skoncentrować. Przed zmianą przepisów koledzy się ustawiali,poprawiali. Trzeba było się skupiać na starcie, ale dodatkowo kątem oka obserwować rywali. Myślało się o wszystkim i o ułamki sekund wynik był gorszy.
Jakich ludzi Pan spotkał w trakcie swojej kariery.
Różnych , bo spotkałem Mistrzów Świata, którymi się inspirowałem m.in Ivana Maugera z Nowej Zelandii, który był sześciokrotnym Mistrzem Świata. W czasie kiedy ja jeszcze nie startowałem już zdobywał mistrzowskie tytuły, a później spotykaliśmy się na torze, rywalizowaliśmy między sobą. Wiele znajomości z tego sportu się wyniosło i z niektórymi do dzisiaj utrzymuję kontakt.
Kto stanowił dla Pana największy wzór?
Podpatrywałem zawsze tych najlepszych, ze sławą światową jak właśnie Mauger, czy Ole Olsen. Widziałem jak sami dbają o sprzęt, w jaki sposób podchodzą do zawodów, przynosiło to im efekty. Sam zacząłem tak praktykować, dlatego w przerwach pomiędzy biegami nie było żadnych pogawędek, bo brakowało mi zawsze czasu na poprawki przy motorze.
Po dwóch latach startów miał Pan trzecią średnią w lidze. Jak do sukcesów młodego, dopiero co debiutującego zawodnika odnosili się starsi koledzy z drużyny?
Nie uważałem się wcale za lepszego. Młodzi zawodnicy zawsze byli przydzielani do tych starszych. Ja pomagałem Zygmuntowi Filipiakowi, ale dużo na tej pomocy skorzystałem sam, bo miał lepszy motocykl i czasem go pożyczał. Wiadomo, że niekiedy krzyczał, między nami była różnica 7 lat i trzeba było siedzieć cicho jak mysz pod miotłą (śmiech), ale był zawodnikiem doświadczonym, z dłuższym stażem na torze i dobrze zrobiłem trzymając się go.
www.sport.pl |
Przygotowując się do rozmowy natrafiłam na wzmiankę o podróży Pana i innych zawodników na zawody w Bułgarii Fiatem 125 P. Mógłby Pan przybliżyć tę historię?
Jak wspominam tamte czasy i te już bardziej współczesne to nie ma porównania. To tak jakbym powiedział Patrykowi Dudkowi, że jedzie wraz z kolegą na zawody w Bułgarii oddalonej o 2000 kilometrów Polonezem. Zabierają tylko 3 motocykle na dwóch, jednego mechanika i kierownika i jadą objechać 5 meczy. Teraz to byłoby nie do pomyślenia! (śmiech) Sam zaczynałem w taki właśnie sposób, ale w okresie 1990 - 2000 wszystko zaczęło się zmieniać. Na zawody drużynowe jeździliśmy autobusem, sprzęt jechał na przyczepie, a na indywidualne wozili nas ci, którzy mieli duże samochody.
W 1982 roku zdobył Pan Indywidualne Mistrzostwo Polski, ale w finale miał Pan wystąpić w roli rezerwowego. Jakie okoliczności zadecydowały o tym, że jednak Pan wystąpił i zdobył tytuł Mistrza Polski?
Sam się nie spodziewałem takiego obrotu sprawy. Przyszedłem do klubu dzień lub 2 przed zawodami i dowiedziałem się, że mam startować. Akurat w tym czasie moja żona była w bardzo zaawansowanej ciąży i nie była zachwycona. Tak się złożyło, że w nocy pojechaliśmy do szpitala, gdzie urodziła się moja druga córka, a rano jechałem już na zawody, które wygrałem.
Pan zaczynał w wieku 18 lat. Dla porównania Patryk Dudek już w tym okresie miał za sobą udział w Mistrzostwach Świata Juniorów, drużynowe złoto i srebro w kraju. W żużlu istnieje coś takiego jak najlepszy wiek na początek kariery?
Kiedy ja zaczynałem to przyjmowali w wieku 17-18 lat więc mój przypadek nie był żadnym wyjątkiem. Tylko, że my wtedy mieliśmy tylko rower więc jak ktoś usłyszał, że w żużlu są motory, szedł się zapisywać. Z czasem zaczęto przyjmować coraz to młodszych. Obecnie młodzi mając lat 15 ścigają się na crossach i w szkółce dobrze sobie radzą. Aktualnie wiek juniorski trwa do 21 lat, gdy ja zaczynałem do 23. Dla nas te 2 lata to była duża różnica, bo ja pamiętam siebie mając 23 lata i byłem już mężczyzną. Nawet patrząc po chłopakach, których szkoliłem to inaczej wyglądali, zachowywali się na torze po przerwie pół rocznej.
Wyjechał Pan do Anglii w 1982 roku, kiedy w Polsce trwał jeszcze komunizm. Wyjazd za Żelazną Kurtynę był dla Pana dużym przeżyciem?
Bardzo dużym, bo zanim wyjechałem do Anglii miałem już za sobą występy w Dani i RFN i zobaczyć tam zupełnie inny świat, to tak jakbym teraz na Marsa poleciał. (śmiech)
A co ze stratami w innych ligach zagranicznych (szwedzkiej, czeskiej, węgierskiej)? Co Pana skłoniło, żeby spróbować właśnie tam?
Startowałem, ale to w późniejszych okresach. W Polsce mieliśmy mało startów, za granicą także nie potrzebowali obcych. Z czasem zacząłem sobie te kontrakty tak załatwiać, żeby móc tylko jeździć.
Jak starty w zagranicznych ligach wpływały na Pana dyspozycję tutaj w Polsce?
Źle nie było, bo w niczym to mi nie przeszkadzało. Nie odczuwałem dużego zmęczenia, starty nie kolidowały ze sobą. Ważne, że czasu starczało mi na wszystko.
Od 1974 roku do 2005 reprezentował Pan barwy Falubazu. Dlaczego przez blisko 30 lat nie zmienił Pan klubu?
Nie myślałem o sprawach związanych ze zmianą klubu. Tutaj mi wszystko wychodziło, zadomowiłem się. Miałem propozycje przejścia, a tym bardziej w tej początkowej fazie swoich startów, ale jakoś mi to nie pasowało. Chyba dlatego, że jestem takim typem domownika.
Na transfer zdecydował się Pan w 2006 roku do PSŻ Poznań. Co wpłynęło na podjęcie takiej decyzji?
To już był okres tej mojej gorszej jazdy, tzw. zmęczenia materiału, bo w chwili odejścia z Falubazu miałem 48 lat, to byłem dosyć wiekowy. Tutaj w Zielonej Górze była Ekstraklasa i nie pasowałem do tak wysokiej półki. Ze startów w Poznaniu byłem bardzo zadowolony. Oni zaczęli startować właśnie wtedy kiedy ja odszedłem z Falubazu.
Na 6 tytułów Drużynowych Mistrzostw Polski w całej historii Falubazu zdobył Pan ich aż 4. To fascynujący rezultat.
Tak, jest się czym chwalić i co wspominać zdecydowanie.
www.zielonagora.sport.pl |
W takcie Pana pobytu w Falubazie klub miewał wzloty i upadki?
Jasne, że tak. W 1985 roku jechaliśmy na mecz do Rzeszowa, którego wynik zadecydował o tym, że zostaliśmy Mistrzami Polski. Znowu 4 lata później jechaliśmy tam także, jednak stawką tego meczu było nasze utrzymanie w lidze. Musieliśmy wygrać ok. 12 punktami, bo wcześniej rzeszowianie wygrali u nas. Całe szczęście się udało, wygraliśmy ze sporą nadwyżką i utrzymaliśmy się.
Wracając do Pana kariery. Czego nauczyły Pana te 33 lata startów?
Fajnie, że szczęśliwie się udało te 33 lata przejechać. Co prawda kontuzje były, bo noga i ręka złamana, obojczyki 2 razy, ale wielu moich kolegów jeździ na wózkach i nie są w pełni zdrowy. Ja jestem w takim stanie, że mogę dzisiaj biegać, pływać i sport pozwolił mi tę dobrą formę utrzymać.
Na koniec proszę zdradzić jaką ma Pan receptę na nieschodzący uśmiech?
Nie wiem. Też mam chyba 2 oblicza. (śmiech) Miło było czasem usłyszeć po przyjeździe do klubu "Kurde, ten Andrzej zawsze się śmieje!" Niech tak zostanie do końca!
Dziękuję bardzo za rozmowę!
Dziękuję!
Człowiekiem, który zaraził mnie sympatią do żużla jest właśnie mój tata! |
Mecz ekantor.pl Falubaz Zielona Góra - Unia Leszno. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz