sobota, 8 grudnia 2018

Nikt poza trenerem nie chciał mnie w Arce

Trudno wejść na szczyt, ale niezwykle łatwo z niego spaść. Przekonał się o tym Michał Janota, który jako nastolatek nie zdołał podbić Feyenoordu Rotterdam i musiał wrócić do Lotto Ekstraklasy. Występy na polskich boiskach także nie były pasmem sukcesów. Zawodnik został zmuszony do "tułaczki" po klubach z I ligi i jak sam mówi, miał moment, w którym zastanawiał się co dalej zrobić, bo spadał coraz niżej. Strach pomyśleć, co stałoby się z Michałem Janotą, gdyby w porę nie trafił pod skrzydła Zbigniewa Smółki. Z pewnością nie mógłby wybić się na wyższy poziom rozgrywek i nie oglądalibyśmy jego dobrych występów w Arce Gdynia.
Fot. Łukasz Grochała

Blondynka o sporcie: Jesteś zadowolony z przebiegu swojej kariery?

Michał Janota: Myślę, że mogłaby się potoczyć trochę lepiej, ale staram się o tym nie myśleć i czerpać możliwie dużo z tego co jest obecnie.



Sam ponosisz odpowiedzialność za swoją aktualną pozycję, czy wpływ na to miały osoby trzecie?
Jedno i drugie. Może gdybym wcześniej zaczął się słuchać innych ludzi to lepiej bym na tym wyszedł. Ostatecznie jednak sam podejmuję decyzje i jestem za nie odpowiedzialny. Robiłem wszystko z własnej woli, żeby później nie mieć pretensji do nikogo. 




Kiedy wyjeżdżałeś z Zielonej Góry do Holandii czułeś, że świat poważnej piłki nożnej stoi przed Tobą otworem?
W tamtych czasach byłem tego pewien. Był to inny świat niż w Polsce, bo kiedy zobaczyłem umiejętności i poziom rówieśników to widziałem przepaść. W Holandii panuje zupełnie inna mentalność piłkarzy.



Profesjonalizm w każdym aspekcie?
Wiedzieli, że ciężka praca da im sukces. Duża część miała też sporo szczęścia, a to w sporcie jest bardzo ważne. Mi go trochę zabrakło.



Brak szczęścia, holenderskiej mentalności i niewłaściwe decyzje spowodowały, że nie zawojowałeś Rotterdamu?
Nie byłem na tyle dobry i miałem też pecha. Kiedy udało mi się przedostać do pierwszej drużyny i byłem stopniowo wprowadzany do gry, zmieniono trenera. To było kluczowe w aspekcie mojej przygody w Holandii.



Wróciłeś z Holandii do polskiej Ekstraklasy - ligi, która nie wzbudza respektu w świecie piłki. Traktowałeś to jako "piłkarskie zesłanie"?

Nie miałem poczucia, że wracam z podkulonym ogonem. Byłem przekonany, że to etap przejściowy i uda mi się znów wyjechać. W międzyczasie plany się nieco zmieniły.
Fot. www.gol.pl

Byłeś niezwykle ważną postacią w Koronie Kielce, często Twoje wejście na boisko potrafiło zmienić obraz gry. Miałeś poczucie, że jednak warto było wrócić do Ekstraklasy i dawać jakość niż grzać ławkę w Holandii?
Piłkarz, który nie gra lub gra mało nie rozwija się i powinien się poważnie zastanowić co dalej. Poza tym, nie ma chyba osoby, która lubi siedzieć na ławce. Cieszyłem się, że dużo gram, ale ta gra nie dawała mi powodów do zadowolenia. Było mnie stać na więcej. Nie wszystko jednak siedzi w piłkarzach. Dużo zależy od trenera, zarządu, prezesów. Obie strony muszą iść w identycznym kierunku, bo gdy jest inaczej, nikt nie może być usatysfakcjonowany.



Kielecką Koronę zamieniłeś na Pogoń Szczecin. Takim krokiem chciałeś sobie podwyższyć poprzeczkę, czy był to raczej efekt rozejścia się Twoich celów z celami zarządu?
Zależało mi na tym, by wypełnić kontrakt w Koronie do końca. Im bliżej okna transferowego tym klub coraz odważniej sugerował mi odejście. Nawet zagrożono, że trafię do drużyny rezerw i będę biegał po lesie. Moje odejście było Koronie na rękę, bo w tamtym momencie zalegali z płatnościami i mieli swoje problemy. Poza tym Pogoń Szczecin była klubem, w którym widziałem szansę na rozwój, a co za tym idzie, podniesienie poprzeczki.



Poszedłeś do Pogoni Szczecin i następnie zniknąłeś z ligowych boisk na długie miesiące. Transfer do Szczecina można uznać jako strzał w kolano?
To był bardzo dobry ruch. Pogoń to ciekawy klub, z wymagającymi kibicami. Dużo wpływowych osób mnie tam chciało. Gdybym wiedział, że na moim przyjściu nie zależy trenerowi, czy prezesowi to bym się poważnie zastanowił. Później na moje nieszczęście zmieniono prezesa jak i trenera, więc zostałem na lodzie. Przyszedł trener, który za mną nie przepadał, więc szybko musiałem odejść z Pogoni.



Można stwierdzić, że po odejściu ze Szczecina zaczęła się Twoja tułaczka po I lidze. Z Holandii, przez Ekstraklasę, aż w końcu wylądowałeś na jej zapleczu. Spadałeś coraz niżej.
Zdawałem sobie z tego sprawę, choć wierzyłem, że przyjdzie moment, w którym się odbiję. Momentem przełomowym był pobyt w Stali Mielec, gdzie spotkałem trenera Zbigniewa Smółkę. Dzięki niemu jestem również w Arce i wyglądam jak wyglądam. Przez rok nie nauczyłem się grać w piłkę nożną. Umiałem w nią grać od dawna, ale potrzebowałem ludzi, którzy pomogą mi w rozwoju. W końcu na takich trafiłem.



Twoja forma spadała przez innych ludzi?
W tym, że spadałem coraz niżej jest dużo mojej winy, choć nie będę wszystkiego brał na siebie. Nie wszystko zawsze zależało ode mnie. Musiałbym opowiedzieć za dużo rzeczy, które widziałem, słyszałem, a nie chcę tego robić.



Po wszystkich przygodach związanych z grą w pierwszoligowych drużynach takich jak: Podbeskidzie, Stal Mielec wierzyłeś w to, że się odbudujesz?
Byłem pewny, że kiedyś taki moment nadejdzie. W Mielcu spotkałem człowieka, który mi zaufał. Nie było sytuacji, w której ściągał mnie za jeden głupi błąd. W niektórych klubach bywało, że stawiali do kąta i krótko po tym cię nie było. Stal Mielec była drużyną, która chciała grać w piłkę i na którą ktoś miał ciekawy pomysł.
Fot. Rafał Rusek

Zderzenie się z pierwszoligowymi realiami było dla Ciebie bolesne?
Większość klubów w I lidze chce grać w piłkę, dlatego już nie jest tak siłowa jak była kilka lat wcześniej. Podobnie też z trenerami. Mają coraz ciekawsze wizje, chcą grać ofensywnie i to jest fajne. Zaplecze Ekstraklasy się mocno rozwija, co moim zdaniem, wyjdzie wszystkim na dobre.



Drużyny z zaplecza Ekstraklasy potrafią wykorzystać swój potencjał?
Stal Mielec w moim przekonaniu jest klubem bardzo ułożonym i sądzę, że ekipy z Ekstraklasy mogą się od nich uczyć. Nie wszędzie jednak jest tak różowo. Przykładowo Podbeskidzie nie wykorzystuje swojego potencjału. Bielsko - Biała to duże i ładne miasto, a mimo to na trening trzeba dojeżdżać 25 km i nie jest to baza Podbeskidzia. Jeśli mówi się o powrocie do Ekstraklasy, to pytam z czym? Nie wystarczy mieć ładny stadion, bo taki mają praktycznie wszyscy.




Spotkanie trenera Smółki można uznać za moment przełomowy w Twojej karierze?

Tak, to był ten moment i jestem trenerowi za to bardzo wdzięczny. Trzymał nade mną bat, znał mnie i wiedział co potrafię.



Przez okres gry w I lidze czułeś, że Ekstraklasa jest w Twoim zasięgu?
Był taki moment w Bielu - Białej, gdzie widziałem, że forma spada i trzeba się szybko zastanowić co dalej. Nie wyglądało to dobrze i miałem momenty zawahania. Tam był najgorszy moment. Miałem jednak przy sobie żonę i dziecko w drodze i to mnie trzymało przy pozytywnym myśleniu.



Udało Ci się wrócić do Ekstraklasy i zrobiłeś to w sposób spektakularny, bo od bramki w meczu o Super Puchar przy Łazienkowskiej. Michał Janota wrócił już na odpowiednie tory?
Daj Boże żeby tak było. Zawdzięczam to trenerowi, bo tylko jemu zależało na moim przyjściu do Arki. Nawet tutaj były o mnie dziwne opinie, nawet nie wiem skąd. Nie byłem tutaj za bardzo chciany, ale trener uparł się na mój transfer, dlatego tu jestem. Mam nadzieję, że teraz prezes docenia mój wkład w wyniki drużyny.
Fot. Piotr Matusiewicz/ Pressfocus

Odpłacasz się trenerowi za zaufanie w najlepszy z możliwych sposobów.
Mogę się bronić jedynie na boisku, więc jeśli dano mi szansę to będę dalej udowadniał swoją wartość.



Wiesz na jakie określenie zasłużył sobie Zbigniew Smółka?

Nie mam pojęcia.



Kazimierz Odnowiciel.
Wcale mnie to nie dziwi. Adam Deja również był skreślony w Cracovii, a w Gdyni okazało się, że jest świetnym zawodnikiem, a nawet uważam, że kluczową postacią drużyny. Po przyjściu Adama nasza gra się wyraźnie poprawiła.



Co takiego trener Smółka ma w sobie, że potrafi wyciągać piłkarzy z dołka i pokazywać światu jako solidnych zawodników?
Duża rola szczerości trenera w stosunku do nas. Ma też wizję, za którą drużyna chce iść. Wiemy, że musimy go słuchać i robić to, co uważa za najlepsze. Może jest w tym również kwestia pewności siebie, którą odzyskaliśmy dzięki trenerowi.
Fot. Łukasz Grochała

Pokazałeś już w Arce Gdynia pełnie swoich piłkarskich możliwości?
Myślę, że nie. Stać nas jako drużynę na dużo lepszą grę.




Trener Leszek Ojrzyński przed derbami powiedział o Tobie, że zmieniłeś się zarówno jako piłkarz i człowiek po założeniu rodziny. Spokój rodzinny miał aż taki wpływ na Twoją karierę i osobowość?
Trzeba było się uspokoić. Skończyło się życie singla, czy kawalera i widzę w tym same plusy. Żona bardzo mnie wspiera, a dziecko nie pozwala nosić w sobie sportowej złości. Wracam do domu i się śmieję. Sukces widzę w tym, że nareszcie spotkałem ludzi, którzy stoją za mną murem. Zmieniłem się, ale nie jakoś diametralnie.



Po powrocie z Holandii byłeś typem lekkoducha?

Trochę tak. Byłem też bardzo pewny siebie i mówiąc kolokwialnie wiele rzeczy miałem gdzieś. Nic mnie nie obchodziło, tylko piłka. Właśnie z piłki czerpałem największą przyjemność, a jednak rodzina zmienia. Wydoroślałem i dojrzałem jako piłkarz i człowiek.



Czym różni się Michał Janota z Kielc od tego obecnego?

Przede wszystkim tym, że teraz mam rodzinę. Kiedy byłem w Koronie zarzucano mi brak stabilności formy, choć uważam, że nie wyglądałem tam źle. Moje statystyki nie zadowalały, jednak dla mnie liczy się gra. Mało osób doceniało moje dobre mecze, a nie było ich wcale mało.



Wspomniałeś, że ludzie często mają dużo do powiedzenia na Twój temat. Na ile mówią prawdę, a na ile kłamią?


W życiu zawsze szedłem swoją drogą. Wychodziłem z założenia, że wszystko jest dla ludzi i popełniałem błędy. Jeśli ludzie robili problem z moich dwóch, czy trzech wyjść na dyskotekę, uważam, że jest to chore. Sorry, jestem człowiekiem i mam prawo z tego korzystać. Nigdy nie wychodziłem przed meczem, zawsze po. Nie robiłem złych rzeczy, a powstawały dziwne historie na mój temat. Żyjemy w czasach, w których każdy może coś powiedzieć o kim chce i w taki sposób rodzą się plotki.



Czego mogę Ci życzyć na najbliższy czas?
Zdecydowanie braku kontuzji.



Tego Ci oczywiście życzę i dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.



Fot. Yesforphotos


piątek, 9 listopada 2018

Ekstraklasa, czyli klapa sama w sobie

Każdy sezon Lotto Ekstraklasy przynosi dla mnie nowe nadzieję. Wierzę w to, że wiele spraw, które ewidentnie kuleją, ulegnie zmianie, wzmocnienia wpłyną na poziom ligi, a jedna z polskich drużyn zagra w fazie grupowej europejskich pucharów. Co dostaję w zamian? Kabaret związany ze zmianą trenerów, wzmocnienia, które wcale nie wzmacniają i frazes "na tym etapie nie ma słabych drużyn". Lubię polską ligę chyba tylko dlatego, że nie oglądam rozgrywek zagranicznych. Szanuję polskich piłkarzy, choć czasem wyglądają jak banda amatorów po wiejskiej zabawie. Piłkarsko wejdziemy w końcu na profesjonalny poziom?
Fot. Yesforphotos
W ostatnich tygodniach zrobiłam sobie detoks od Lotto Ekstraklasy. Chciałam się do niej zdystansować oraz sprawdzić, czy jestem w stanie się bez niej obejść. Wykorzystałam ten czas na czytanie książek z literatury romantyzmu, dowiedziałam się, że gdyby nie uznanie Michaliny Mościckiej w oczach Józefa Piłsudskiego, to Ignacy Mościcki nie zostałby prezydentem II Rzeczpospolitej. No i tak na marginesie zaznaczę, że zaczęłam wielką przygodę z Gdańskim Magazynem Żużlowym w telewizji klubowej Wybrzeża Gdańsk. Całkiem sporo, jak na rezygnację z dziewięćdziesięciu minut, no góra trzech godzin "przyjemności". Gdybym oglądała mecze, to pewnie nie dowiedziałabym się niczego poza tym, że Ekstraklasa jest nieprzewidywalna, każdy może wygrać i wszyscy grają tak dobrze, że zasługują na punkty. Typowe gadanie o niczym. Po meczach zwalnia się trenerów, wyciąga się nowych, którzy obiecują gruszki na wierzbie i fotel lidera. Każdy coś mówi, deklaruje, a boisko w wielu przypadkach sprowadza to "gadanie" do parteru. I tak od lipca do czerwca. Z przerwą na zimę i kadrę, na którą również się poskarżę.



Gdybym ja zmieniała chłopaków, tak jak polskie kluby zmieniają trenerów, to nie miałabym zbyt dobrej opinii. Niedawno funkcję trenera KGHM Zagłębia Lubin przestał pełnić Mariusz Lewandowski. Człowiek, który jest wychowankiem "Miedziowych", stopniowo wdrażał młodych piłkarzy do Ekstraklasy. "Wdrażał" jest tutaj słowem - klucz. Większość trenerów tylko mówi o zamiarze wdrażania młodzieży i na tym się kończy. Niepowodzenie w Pucharze Polski i porażki w lidze sprawiły, że trenerowi Lewandowskiemu podziękowano. Bardzo lubię ekipę z Lubina, bo prezentuje wysoki poziom, szkolą młodzież i to wykorzystują. Jagiełło, Jach, Hładun to tylko nieliczne nazwiska, które wybiły się lub wybiją wkrótce. Wprowadzaniem młodych do drużyny Mariusz Lewandowski bardzo przypomina mi Piotra Stokowca, który teraz w Gdańsku udowadnia, że zagraniczni zawodnicy za ogromne pieniądze nie gwarantują wyników. Cieszy mnie, że w Gdańsku pod wodzą Stokowca rozwija się talent Patryka Lipskiego, Konrada Michalaka, czy Jarka Kubickiego. Na ich grę miło popatrzeć, a wiadomo jak wyglądała Lechia rok temu pod wodzą Adama Owena. Porażki 0:5 z Koroną Kielce nie muszę przypominać. Całe szczęście Stokowiec jest ucieleśnieniem prawdziwej "dobrej zmiany". Od razu zaznaczę, że nie ma w tym miejscu żadnej aluzji politycznej.
Fot. Yesforphotos
Patowa sytuacja ma miejsce także w Poznaniu. Tylko w tym przypadku nie stanę już murem za poznańskim szkoleniowcem. Fakty mówią same za siebie. Zawodnicy solidnie opłacani nie reprezentują poziomu jakiego się od nich wymaga. Trener, który miał być na lata, okazał się trenerem na kilka miesięcy. Nie dziwię się, że kibice są rozżaleni. Latem musieli oglądać jak na ich stadionie Legia Warszawa pieczętuje Mistrzostwo Polski, a teraz widzą jak kolejne trofea im uciekają. Klub ma coraz mniejszy margines błędu. Lech wyrósł na piłkarską potęgę w kraju, ale jego fundamenty mocno słabną. Obecnie jest kolosem na glinianych nogach. Podobnie sprawa ma się z Wisłą Kraków. Sportowo nie można mieć do niej zarzutów, ale ciągną się za nią problemy prawne, afery związane z kryciem kibiców z kryminalną przeszłością. Gdzie się nie obejrzą, problemy z tyłu.
Fot. Yesforphotos

Z nadzieją czekałam na mecze reprezentacji. Zarówno seniorskiej jak i U-21. Jestem Polką i spotkań kadry wyczekuję z niecierpliwością. Wierzyłam, że trener Brzęczek wydobędzie z ekipy dawny blask, który w Rosji ktoś najwyraźniej ukradł. Chciałabym, żeby Polacy jak najszybciej wymazali z pamięci porażkę na Mundialu. Z kolei jeśli chodzi o U-21 to odkładałam do skarbonki pieniądze na Młodzieżowe Mistrzostwa Europy U-21, które w 2019 będą odbywać się we Włoszech i San Marino. Byłam przekonana, że Polacy się na ten turniej zakwalifikują. W życiu nie sądziłam, że punkty będą im zabierać Wyspy Owcze. Gdyby nie Google to nie wiedziałabym, gdzie to jest, a Polacy lecą tam i gubią punkty. Mało tego, remisują nawet wtedy gdy grają u siebie. Oczywiście jest szansa na to, że zakwalifikują się na czerwcowy turniej, ale jestem tak rozczarowana ich postawą, że obawiam się powtórki z Kielc, kiedy przejechałam pół Polski, by zobaczyć jak przegrywają z Anglią 0:3. Człowiek wierzy, ma nadzieję, a później musi wysłuchiwać, że jest naiwny.



Po tych wszystkich piłkarskich zawirowaniach związanych z wynikami polskich klubów w europejskich pucharach, występami kadry usłyszałam stwierdzenie, że gdyby postawić przed polskimi drużynami ekipę "Dzieci z Bullerbyn" to zostaliby ograni. Sama tego nie wymyśliłam, ale coś w tym jest. Może moje dzieci chociaż doczekają się footballu w Polsce na poziomie?
Fot. Yesforphotos

niedziela, 28 października 2018

Zamiast uciekać, lepiej działać

"Jak ten czas szybko leci" - ulubione sformułowanie mojego dziadka, które jest odpowiedzią na niemal wszystkie pytania. W moim przypadku będzie to wymówka, przyznaję się bez tortur. Dawno temu zakończył się sezon żużlowy. Dawno, bo miesiąc temu, a ja nie przysiadłam, żeby go w swoim stylu podsumować. Nie będę jednak produkować się na temat cyklu Grand Prix, Ekstraligi, czy Nice 1.LŻ. Nie oszukujmy się, jestem zbyt młoda i niedoświadczona, żeby się na to porywać. W zamian za to podsumuję swój pierwszy rok w Gdańsku. Dlaczego chciałam wracać i co mnie powstrzymało? Czego się nauczyłam przez ten okres? Dowiecie się Państwo po lekturze. Zapraszam serdecznie!
źródło: WybrzeżeTV
Moje pierwsze miesiące w Gdańsku były okropne. Zderzyłam się z uczelnią i z trudem przestawiałam się z licealnego trybu nauki na  akademicki. Do tego doszło życie w wielkim mieście. Awarie tramwajów, dojazd niemalże wszędzie zajmował ponad 30 minut. Dla porównania w Zielonej Górze jest możliwość przejścia z jednego końca na drugi w niecałą godzinę. Dodatkowo jestem strasznie wrażliwa i o tęsknocie za rodziną lub wyjeżdżaniem z domu ze łzami w oczach nie muszę wspominać. Świadomość, że jestem tutaj sama sprawiała, że częściej myślałam, żeby wrócić. Przecież miejsce na polonistyce w Zielonej Górze się znajdzie. Plan był taki, że zaliczam semestr i wracam tam skąd przyszłam, a raczej przyjechałam.


Tuż przed sesją, podczas przeglądania Facebooka natknęłam się na post Wybrzeża Gdańsk o poszukiwaniu redaktorów. Zrobiłam screena, wysłałam do znajomych i oni mówią: "Kinia, zgłaszaj się". No i wysłałam. Później oblałam swoje pierwsze kolokwium, przyszła sesja i zapomniałam o tym całkowicie. Jakie było moje zdziwienie, kiedy przyszła odpowiedź. Nadeszła w najlepszym momencie, bo gdy byłam najbardziej zdeterminowana na powrót do domu.



Po przerwie międzysemestralnej miałam powód, żeby wracać. Nie była to chęć zdania ogromnego kolokwium z filozofii. Wizja dziennikarskiego rozwoju i zobaczenia żużla od wewnątrz zaważyła o mojej decyzji. Zostaję i podnoszę rękawice. Dzisiaj okazuje się najlepszej z możliwych. W Zielonej Górze jedyne na co mogłam liczyć to relacjonowanie meczów Piłkarskiego Falubazu na poziomie III ligi. Takie rzeczy robiłam już w liceum, a jak wiadomo apetyt rośnie z wiekiem. W moim przypadku dotyczy to wiedzy jak i niestety jedzenia (co widać na załączonych obrazkach). Wiosna zmieniła całe moje spojrzenie na Trójmiasto i moją obecność w nim. Otworzyłam się na ludzi, na okolicę, w której mieszkałam no i oczywiście na żużel. Myślałam, że publikacje na oficjalnej stronie Wybrzeża Gdańsk będą szczytem moich możliwości. Co musiałam myśleć, kiedy powiedziano mi, bym spróbowała sił przed kamerą? Byłam w takim szoku, że chyba nie pamiętam. Przegrany mecz z Motorem Lublin był debiutem i jak się okazało chyba nie najgorszym, bo mnie nie wycieli.
źródło: WybrzeżeTV

Później poszło już z górki. Były mecze wyjazdowe, w których miałam przyjemność brać udział. Moja wiedza na temat żużla rosła z każdym tygodniem poprzez regularne oglądanie spotkań, rozmowy z ludźmi, którzy na tej dyscyplinie zjadają zęby. Zaczęłam też inaczej patrzeć na sport jako całość. Kibicowska perspektywa mocno zawęża. Wiele decyzji wydaje się kibicom nie do przyjęcia. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. To co zobaczyłam, kiedy biegałam z mikrofonem po parku maszyn pozwoliło mi stać się bardziej wyrozumiałą, obiektywną wobec innych, ale wymagającą w pierwszej kolejności od siebie. Staram się nie szukać niesprzyjających okoliczności wokół siebie, a dostrzegać wady w sobie i być otwartą na konstruktywną krytykę.


Za mną pierwszy sezon, okres próbny. Od teraz nie ma miejsce na słabości, wstyd i wpadki. Zaczęłam najciekawszą przygodę w życiu, ale chcę, żeby wyglądała już poważnie. W miejscu, do którego dążę, nikt nie będzie się nade mną rozczulał tylko i wyłącznie dlatego, że pochodzę z wioski lub jestem bardzo młoda. Im szybciej nabiorę wprawy tym lepiej. Przecież żużel to sport dla twardzieli, o stalowych nerwach. Nie mogę być frajerem i odstawać. Chcę pokazać przede wszystkim sobie, że twarda ze mnie babka. W końcu Sylwestrzaki to kozaki!

 
Fot. Yesforphotos
  

piątek, 12 października 2018

Gdzie większe pieniądze, tam mniejsze sentymenty

Do rozpoczęcia oficjalnego okienka transferowego pozostało kilkanaście dni. Można więc sądzić, że największe, transferowe emocje jeszcze przed nami. Skoro to, co obserwujemy obecnie jest tylko "preludium" do całego widowiska, to boję się pomyśleć co będzie, gdy rozpocznie się listopad. Najbardziej gęsta atmosfera skumulowała się w Zielonej Górze, a konkretnie wokół dość sensacyjnego odejścia Grzegorza Zengoty z Falubazu. Oficjalne stanowisko klubu, odpowiedź zawodnika, słowne dyskusje. Wszystko oczywiście na bardzo wysokim poziomie, bo na oczach internatów, za pośrednictwem mediów społecznościowych. Czy w XXI wieku nie da się niektórych rzeczy przeprowadzić kulturalnie i w zaciszu klubowych gabinetów? Chyba, że wraz z pewnym poziomem kończy się kultura.


Grzegorz Zengota jest osobą, której w Zielonej Górze i okolicach przedstawiać nie trzeba. Zaryzykuję stwierdzenia, że kojarzy go 80% lubuskiej społeczności i to nawet niezwiązanej z żużlem. Odważna teza, ale przecież to są moje rodzinne strony, więc wiem o kim się rozmawia. Lubiany, szanowany, choć musiał nasłuchać się negatywnych określeń po słabszych meczach. Przede wszystkim wychowanek. Wychowanek, który na długie lata "wyemigrował" by doskonalić swoje umiejętności na torach w Częstochowie i Lesznie. Wrócił w ubiegłym roku i ucieszył tym samym rzesze kibiców. Okres w Zielonej Górze okazał się słaby dla niego jak i całej drużyny. Zimą Falubaz nie oślepiał blaskiem gwiazd, nie miał przysłowiowej "petardy". Na papierze wyglądał przeciętnie, ale wyróżniał się jednym elementem: ilością wychowanków. Walka o utrzymanie w Zielonej Górze nie pasuje. Ludzie odzwyczaili się, bo od wielu lat ściga się tutaj o najwyższe cele i po tym "chudym" roku Zarząd pragnie do tego powrócić. Trzeba tylko zadać sobie pytanie, czy cel uświęca środki.


O domniemanych wzmocniach spekuluje się od bardzo dawna. Wszystko było nieco spowolnione przez brak stuprocentowej pewności, czy Falubaz zostanie w PGE Ekstralidze. Wiadomo było, że bez względu na rezultat w barażu, barwy Falubazu będzie reprezentował Piotr Protasiewicz i Patryk Dudek. Do tej dwójki należałoby dobierać kolejnych żużlowców. Z Falubazem łączy się Martina Vaculika i Nickiego Pedersena. Miejsce dla jednego z nich musiał zwolnić Grzegorz Zengota. Kością niezgody pomiędzy zawodnikiem, a klubem były pieniądze. "Zengi" podobno domagał się podwyżki, na którą nie chciano przystać, dlatego też ich drogi ponownie się rozchodzą. Ale za to z jakim echem. Klub mówi o pieniądzach, a Grzesiu zaprzecza. Piłeczkę odbijają kolejne osoby z klubu i na oczach kibiców robi się solidne bagno. W erze specjalistów od PR (Public Relations) może warto byłoby skorzystać z ich pomocy, żeby to rozstanie chociaż pozornie wyglądało przyzwoicie? Grzegorz chciał podwyżki i musiał odejść, ale czy to oznacza, że ktoś taki jak Nicki Pedersen, czy Martin Vaculik będą jeździć za ładny uśmiech? Nie mam aż tak bujnej wyobraźni.

Kiedy przeczytałam o kulisach rozstania zielonogórzanina z zielonogórskim klubem, od razu stanęłam po stronie zawodnika. Pod postem "Zengiego" Marcin Grygier wspomniał, że to będzie najczęstsza reakcja kibiców. Klub chce ratować swoje finanse kosztem wychowanka. Może to być w miarę logiczne dopóki się nie wie, kto ma przyjść w jego miejsce. Za przykład wezmę Nickiego. Zamiast żużlowca związanego emocjonalnie z miastem, kibicami, przyjdzie ktoś, kto zmienia barwy w prawie każdym oknie transferowym. Oprócz tego nie ma dobrej opinii. Jeśli ktoś mówi o najemnikach, to jego nazwisko nasuwa mi się jako pierwsze. Przychodzi dla kasy, robi to co musi i przy pierwszej, lepszej okazji ucieka. Doceniam jego osiągnięcia, bo samo nic do niego nie przyszło, ale nazwisko Pedersen mnie na W69 nie przyciągnie. Kibice chcą oglądać, podziwiać, pokazywać dzieciakom "swoich" zawodników. Dzieci często wzorują się na osobistościach pokroju Patryka Dudka, Piotra Protasiewicza, czy właśnie Grzegorza Zengoty. W życiu nie pozwoliłabym, aby moi siostrzeńcy upatrywali w Nickim Pedersenie wzór do naśladowania. Prędzej zabronię im chodzić na żużel i zabiorę na Ekstraklasę.

Szkoda, że włodarze klubu odchodzą od wizji "swojskiej drużyny". Fakt, wielu wychowanków zostanie, ale to już nie będzie ta drużyna. Trudno mi w tej sprawie zachować obiektywizm, bo wzrastałam w wiernym kibicowaniu zielonogórskiej drużynie. Męska część rodziny nie pozwoliła, abym nie identyfikowała się z Falubazem. Teraz mieszkam w Gdańsku, próbuje swoich sił jako dziennikarka przy tutejszej drużynie żużlowej, ale do Zielonej Góry wracam z przyjemnością. Nie wiem tylko, czy z taką będę iść na mecz ligowy Falubazu. W obecnym sezonie nie było wyników, ale były mecze, gdzie wychodziła drużyna, na którą nie umiałam się wkurzać za przegrany mecz. Robili co mogli dla drużyny, dla siebie, ale także dla tych, którzy siedzieli na trybunach.


Żużel dla zawodników jest pracą. Są jak orkiestra: grają tam, gdzie ich chcą. Szkoda, że "Zengiego" zabraknie w szeregach Falubazu, szkoda, że rozstanie wygląda tak, a nie inaczej. Za tę burzę w internecie obu stronom należy się żółta kartka. Pokazuje mi to, że tam, gdzie w grę wchodzą tak olbrzymie pieniądze, których pewnie przez 20 lat życia nie widziałam, nie ma miejsca na sentymenty. Podobno cel uświęca środki, a lepsze jest wrogiem dobrego. Pożyjemy, zobaczymy. Oby nie spełnił się najczarniejszy scenariusz.
 
Fot. Yesforphotos

sobota, 22 września 2018

Czas ostatecznych rozstrzygnięć

Wszystko co dobre szybko się kończy. Dotyczy to również sezonu żużlowego. Aura daje znać, że z ciepłego lata pozostały już jedynie wspomnienia, a niezbędnikiem każdej stylizacji zaczyna być parasol. Już wkrótce żużlowcy schowają swoje motory do garaży na długie, zimowe miesiące. Nim jednak to nastąpi, czeka nas kwintesencja całego sezonu - wielkie finały. Czy poziom pierwszych, finałowych rywalizacji spełnił oczekiwania sympatyków żużla i czy pogoda nie popsuje wielkiego świętowania? 



Finałowe ściganie rozpoczął pojedynek pomiędzy kandydatami do awansu z Nice 1. LŻ. ROW Rybnik podejmował na własnym torze lidera sezonu zasadniczego - Speed Car Motor Lublin. Rybniczanie w niedzielę rozpoczęli walkę o powrót na żużlowe salony, zaś Motor stopniowo próbuje na nie wejść. Zdecydowanie więcej asów w rękawie mieli podopieczni Krzysztofa Mrozka. Atut własnego toru, komplet publiczności i charyzma prezesa, która udzieliła się także żużlowcom sprawiły, że pierwsze spotkanie rozstrzygnęło się na ich korzyść. Początek nie wskazywał, że mecz zakończy się czternastopunktową zaliczką rybniczan. Ci, którzy twierdzą, że pomiędzy Ekstraligą, a jej zapleczem jest przepaść, to podczas niedzielnego meczu finałowego mogli się złapać za głowy. Zobaczyli bowiem speedway na najwyższym poziomie. W żadnym biegu nie było grama przypadku. Już na pierwszy rzut oka było widać, że o awans jeżdżą dwie solidne drużyny z papierami na najdroższą ligę świata.

Zmagania o medale w PGE Ekstralidze zainaugurował mecz na wrocławskim Stadionie Olimpijskim. O brąz walczyła Sparta Wrocław z Włókniarzem Częstochowa. Spotkanie choć nosiło miano "małego finału" to wizualnie wyglądało lepiej od meczu o złoto. Ekipy Rafała Dobruckiego i Marka Cieślaka pokazały żużel na światowym poziomie. Wrocławianie z premedytacją wykorzystywali błędy gości z Częstochowy i dobijali ich zespołową jazdą. Maciej Janowski i spółka jadą do Częstochowy ze sporą zaliczką, bo 12 punktów na torze nie leży, ale przecież w żużlu przymiotnik "niemożliwe" nie istnieje. Dobitnie potwierdził to jeden z półfinałów w Szwecji. Mikkel Michelsen i jego Smederna ma receptę na odrabianie dwunastopunktowej straty i to jeszcze na wyjeździe.

Kibice i eksperci nie zostawili suchej nitki na pojedynku o złoto, nazywając ten mecz po prostu nudnym. Twórców memów poniosło, gdyż porównali niedzielny finał z Gorzowa do ulicznego chodnika. O wszystkim decydował start, nie było oczekiwanych mijanek i pojedynków na łokcie. Wielu zadziwił występ Janusza Kołodzieja. Przyszłoroczny uczestnik SGP nie zanotował nawet jednego oczka. Największym "Bykiem" w ekipie Piotra Barona okazał się Piotr Pawlicki. Obrońcy tytułu są w na tyle komfortowej sytuacji, bo przed nimi mecz u siebie, a dwa punkty straty to nie jest praktycznie żadna strata. Będą mieli za sobą komplet leszczyńskiej publiczności, co z pewnością ich poniesie.

Niedzielne mecze udowodniły, że spotkanie, spotkaniu nierówne. Najbardziej "napompowany" pojedynek, czyli mecz pomiędzy Stalą Gorzów, a Unią Leszno okazał się nudny i niegodny miana "grande finale". Co innego walka o brąz, która stanowił najlepszą reklamę żużla w Polsce. Nie zawiodły także drużyny z Nice 1. Ligi Żużlowej. ROW Rybnik i Motor Lublin swoją jazdą pokazali, że nadają się do Ekstraligi. Na pocieszenie dodam, że to jeszcze nie koniec atrakcji. Przed nami ostatnie dni tygodnia, którego zwieńczeniem będą  mrożące żużlową krew w żyłach pojedynki. Jesienna aura przedłuży niepewność sympatyków czarnego sportu. Odpowiedź na pytanie, kto okaże się najlepszą drużyną w kraju, poznamy z tygodniowym opóźnieniem. Kibice na nudę raczej nie będą mogli narzekać. Jestem tego bardziej niż pewna. Radzę jedynie zaopatrzyć się w parasol, bo może okazać się zbawienny.



Źródło: WybrzeżeTV
Fot. Yesforphotos

czwartek, 20 września 2018

Nie wyobrażam sobie Ekstraligi bez Falubazu

Sezon żużlowy na finiszu. Do rozegrania zostały ostatnie mecze finałowe, a po nich przyjdzie czas na baraże. Walka o Ekstraligę rozegra się pomiędzy Falubazem Zielona Góra i drużyną z Nice 1. Ligi Żużlowej. Dla zielonogórzan jest to pierwszy taki bój od kilku lat. Trudno było sobie wyobrazić fazę play - off bez Falubazu, a co dopiero PGE Ekstraligę. Przed podopiecznymi Adama Skórnickiego arcytrudne wyzwanie, bo nawet w samej końcówce dręczy ich pech. O kończącym się sezonie, przyczynach dramatycznej sytuacji drużyny jak i o celach indywidualnych opowiedział junior Falubazu Zielona Góra  - Sebastian Niedźwiedź.

Blondynka o sporcie: Zacznijmy od tego co najbardziej aktualne, czyli kontuzji Patryka Dudka. Złamana ręka lidera Falubazu stawia drużynę w bardzo niekorzystnej sytuacji przed batalią o Ekstraligę. Objawy paniki zaczęły się już pojawiać?
Sebastian Niedźwiedź: Jest to ogromny cios, bo Patryk jest liderem i jego obecność zawsze gwarantowała sporą liczbę punktów. Pozbawiono nas mocnego punktu.




W trwającym sezonie przez Falubaz przeszła plaga kontuzji. Po wygranej nad Unią Tarnów wydawać by się mogło, że wszystko pójdzie już z górki, ale w ćwierćfinale ligi szwedzkiej urazu nabawił się Piotr Protasiewicz, a później informacja o kontuzji Patryka. Można powiedzieć, że biednemu zawsze wiatr w oczy?
W tym roku mamy ogromnego pecha. Każdy stara się wykonywać swoją robotę najlepiej jak potrafi, ale na niektóre rzeczy nie mamy wpływu. Liczę, że do baraży wszystko się już ustabilizuje i będziemy walczyć o jak najlepszy wynik, czyli pozostanie w Ekstralidze.



Przed meczem z Unią Tarnów czuliście wyjątkowo dużą presję związaną z utrzymaniem Falubazu w PGE Ekstralidze?
Nasz spadek byłby ogromną sensacją. Sam nie wyobrażam sobie Ekstraligi bez Falubazu, bo jest to klub z wieloletnimi tradycjami. Przed meczem z Unią dało się odczuć tę "napinkę", a przecież byłem wtedy w trakcie leczenia kontuzji i obserwowałem wszystko z perspektywy parku maszyn. Chłopaki szli łeb w łeb i obrona przed spadkiem była pod znakiem zapytania. Całe szczęście udało się, a euforia na stadionie przypominała radość po zdobyciu medalu.



Zielonogórski klub reprezentujesz od wielu lat. W tym czasie zaznałeś jazdy o medale, a teraz przyszła pora na walkę o utrzymanie. Czujesz różnicę w podejściu do tych spotkań?
Jedziemy po to, żeby wygrać, więc ten stres odczuwa się w zarówno w jeździe o medale jak i o utrzymanie. W tym drugim przypadku wyzwanie jest jeszcze większe, bo jednym meczem mogliśmy zaprzepaścić to, na co pracowaliśmy cały sezon.
Fot. Mateusz Wójcik Photography

Wielu ekspertów twierdziło, że skład Falubazu na sezon 2018 nie pozwoli na walkę o medale, a bardziej o bój o utrzymanie. Czuliście sami, że Waszym przeznaczeniem będzie miejsce w dolnej części tabeli, a takie drużyny jak Unia Leszno, czy Stal Gorzów będą daleko poza zasięgiem?
W Lesznie, czy w Gorzowie są nazwiska. Twierdzę, że tegoroczny skład nie był zły, bo mieliśmy grono fajnych chłopaków. Trafiało się niestety tak, że w jednym tygodniu ktoś miał dobry mecz, za to drugi, łapał zadyszkę. W następnym ten co miał zadyszkę, robił dużo punktów, a ktoś inny zaliczał gorsze spotkanie. Nie było równości w naszej jeździe.



Kontuzje i wahania formy są głównymi sprawcami niskiej pozycji Falubazu?
Tak, to były największe minusy tego sezonu. Nie sprzyjał nam także tor w Zielonej Górze i byliśmy ubożsi o atut własnego toru. Składowa tych trzech, zadecydowała o tak niskiej pozycji w tabeli.



Ciebie z jazdy w "meczu o wszystko" wykluczyła kontuzja. Złość po tym urazie była spotęgowana przez fakt, że nie pomożesz drużynie w tym najważniejszym momencie?
Złość oczywiście była, bo to jest kolejny sezon z rzędu, w którym kontuzja dotyka mnie na koniec sezonu. Łapię formę, chcę pokazać się światu z najlepszej strony i nagle wpada kontuzja i zaprzepaszcza to, na co tak ciężko pracowałem. Mimo to nie poddaje się i robię wszystko, by wracać coraz silniejszym.



O ile przegrałeś walkę z czasem?
To była kwestia kilku dni, bo dość szybko zacząłem chodzić o kulach, później wyjście na tor i zrobienie całego kółka dużo mi dało, bo noga zaczęła zupełnie inaczej pracować. Lekarze z CMS Olimp, w tym doktor Zapotoczny, robili wszystko, bym mógł wrócić jak najszybciej.
Fot. Foto Forysiak

Wracasz do dyspozycji, którą prezentowałeś przed skręceniem kostki?
Jestem już po treningu z chłopakami. Ścigaliśmy się spod taśmy i nie czułem żadnego regresu formy. Stopa oczywiście jest trochę słabsza, bo leżakowała przez pewien czas, ale wracam do tego, co było przed urazem.




Pomimo młodego wieku, jesteś żużlowcem mocno doświadczonym przez kontuzje. Powiedz, który powrót jest dla Ciebie trudniejszy: fizyczny, czy psychiczny?
Jedno i drugie odgrywa istotną rolę. Fizycznie trzeba nadrabiać zaległości, a w głowie pojawiają się niepotrzebne myśli. Za każdym razem udawało mi się wracać i również czułem się silniejszy.



Zastanawiasz się, w którym miejscu mógłbyś być, gdyby nie wszystkie urazy?
Z pewnością byłbym dalej. Przez kontuzje straciłem dużo czasu, jazdy i doświadczenia. Kiedy chłopaki jeździli i zasuwali, ja siedziałem w domu i oglądałem.



Trwający sezon jest Twoim ostatnim w formacji juniorskiej. Czujesz się gotowy na seniorskie ściganie?
Zależy od tego jak będą wyglądać moje ścieżki. Sezon jeszcze trwa i chcę się w nim pokazać z jak najlepszej strony. Nie wiem co będzie za rok. Żużel jest sportem, w którym ogromną rolę odgrywają pieniądze. Na pewno podejmę wyzwanie i będę walczyć dalej.
Obraz może zawierać: 3 osoby, uśmiechnięci ludzie, ludzie stoją, stadion i na zewnątrz
Fot. www.falubaz.com

Sprzętowo już się przygotowujesz do następnej wiosny?
Mam plan wymiany parku maszyn i myślę o nowych rzeczach. Kontuzje pokrzyżowały mi wiele planów związanych z inwestycjami w sprzęt, bo trochę pieniędzy uciekło. Całą uwagę skupiam jeszcze na tym sezonie, a na myślenie o przyszłym sezonie będę miał czas zimą.



Widzisz swoje nazwisko w ekstraligowych składach, czy jesteś realistą i wiesz, że trzeba będzie zejść do niższej ligi, by szukać regularnej jazdy?
Chciałbym zostać w Ekstralidze, ale to zależy od klubów i ich zainteresowania moją osobą. Ważną rolę będzie odgrywał także sprzęt, bo tego typu wzmocnienie będzie obowiązkiem. Walkę podejmę, ale co będzie, zobaczymy.



Kończąc naszą rozmowę, powiedz mi proszę, czy Ekstraliga czymś Cię zaskoczyła w obecnym sezonie? Oczywiście poza miejscem Falubazu.
Było kilka spotkań, których rezultat zaskakiwał, ale to jest speedway i tutaj wszystko jest nieprzewidywalne.



W momencie poznania składów Unii Leszno i Stali Gorzów nie wierzyłeś, że mogą zajść do wielkiego finału?
Od początku było wiadomo, że z takimi składami będą raczej w czołówce. Sezon sezonowi nierówny, ale tam jeżdżą zawodnicy, którzy osiągnęli bardzo dużo w żużlu i z takim doświadczeniem nie są chłopcami do bicia.



Kto lepszy w barażach: Motor Lublin, czy ROW Rybnik?
Oba zespoły są mocne i w Lublinie wszystko może się jeszcze zdarzyć.



Czego Ci życzyć na nadchodzący i niezwykle trudny czas?
Zdecydowanie, żeby obyło się bez kontuzji, a z resztą sobie poradzę.




Fot. Yesforphotos







środa, 22 sierpnia 2018

O Polaku, który dotknął NBA

Wyobraźmy sobie obóz, który skupia najbardziej perspektywicznych koszykarzy, a organizatorem jest NBA. Uczestniczy w nim także dwójka Polaków. Teoretycznie, trudne zadanie dla wyobraźni, ale w życiu jak najbardziej realne. Z trwającego tydzień NBA Global Camp powrócił Michał Kolenda - zawodnik Trefla Sopot, który mógł zaprezentować swoje umiejętności skautom z Europy, a także sprawdzić się na tle koszykarzy z innych lig. O tym, co sądzi o organizacji takich zawodów, z jakim bagażem powrócił, a także o bracie i lidze Michał opowiedział w poniższym wywiadzie.


Blondynka o sporcie: Zacznijmy od tego, czym żyła koszykarska Polska, czyli Twojego udziału w Global Camp, który organizowała liga NBA. Jakie były Twoje pierwsze odczucia?

Michał Kolenda: NBA jest marzeniem każdego chłopaka grającego w koszykówkę. Miałem świadomość w czym będę uczestniczył, ale przyznaję także, że początkowo byłem  strasznie podekscytowany. Każdy chłopak grający w koszykówkę marzy o NBA, a przez udział w Campie mogłem dotknąć tego marzenia.


Dużą szkołę koszykówki stamtąd wywiozłeś?
Szczerze, to nie zdobyłem za dużo typowo koszykarskiej szkoły. Nie było tam czasu na ćwiczenie warsztatu. Dni obozu wykorzystywano na sprawdzenie zawodnika pod względem fizycznym, wykonanie pomiarów i badań. Wszystko wychodziło w grze, którą mieliśmy codziennie na zakończenie każdego dnia. Pomiędzy nimi mieliśmy gierki, ale odbywały się bardziej w celu pokazania, co mamy grać. Były jeszcze konkursy rzutowe, których rezultaty były skrupulatnie zapisywane. Można powiedzieć, że zbyt wielu rzeczy się tam nie nauczyłem, ale sporo sobie uświadomiłem.


Co takiego sobie uświadomiłeś?
Przede wszystkim fakt, że w zasięgu wzroku mam możliwość zrobienia czegoś niezwykłego w swoim życiu, ale musi iść za tym cięższa praca i poświęcenie.
źródło: www.treflsopot.pl

Global Camp skupia młodych i perspektywicznych koszykarzy. Udział w takim wydarzeniu pozwolił na wzrost samooceny?
Tak zwana sodówka mi nie uderzyła. Odebrałem to jako nagrodę za ciężką pracę, ale również motywację, by zajść jeszcze dalej. Dzięki temu miałem również możliwość pokazania się przed wieloma wpływowymi osobami ze świata koszykarskiego, jak i nawiązania nowych znajomości.


W aspektach fizycznych dostaliście porządny wycisk?
Wszystko odbywało się na zasadzie testów, czyli prezentowaliśmy taki poziom na jaki byliśmy przygotowani. Nie było takich aspektów, w którym dostaliśmy mocno w kość. Trzeba było przebiec sprint, oczywiście jak najszybciej się dało. Sprawdzano szybkość reakcji, zmiany kierunków, czyli nic takiego co mogłoby męczyć.


Czyli nie miałeś możliwości porównania intensywności treningów w ligach zagranicznych z tymi obowiązującymi w Polsce?
Porównać nie mogłem, choć patrząc na to, jak prezentowali się zawodnicy z innych lig, można było wywnioskować, że szkolenie odgrywało ważną rolę, ale najważniejsze były te warunki, które zawodnicy posiadają od urodzenia i z biegiem lat uczą się ich wykorzystywania. Mam tutaj na myśli chociażby rozpiętość ramion, której nie da się wyćwiczyć, z tym trzeba się urodzić.


Wśród uczestników byli tacy, których widziałeś i mogłeś w ciemno założyć, że za parę lat będą brylować na najważniejszych parkietach?
Kiedy siedzisz w jednej szatni i widzisz zawodników spośród których jeden gra w Eurolidze, drugi w lidze hiszpańskiej, inny w greckiej, to mimowolnie jesteś pod wrażeniem. Taka anegdotka, gdy siedzieliśmy z Marcelem (red. Marcel Ponitka - zawodnik Asseco Gdynia) na kolacji i obserwowaliśmy: jeden, czy drugi są zdobywcami mistrzostw swoich państw, z czołowych lig europejskich i wśród nich jesteśmy my - dwójka chłopaków z Polski.


Czyżby pojawiły się kompleksy?
Bardziej szok na widok niektórych "mutantów koszykówki", którzy byli wielcy, mieli ogromne "łapska" wysoko skakali i do tego byli jeszcze niezwykle szybcy. Gra natomiast wszystko weryfikowała. Warunki trzeba umieć wykorzystywać, więc nie czułem się gorszy. Początkowo, gdy zobaczyłem jak prezentują się na wszystkich testach, pomyślałem "co ja tutaj robię", zaś w gierce mi przechodziło. Bywały momenty, że czułem się nawet lepszy od nich.


W czym mogłeś przewyższyć wspomnianych wcześniej "mutantów"?
Zaangażowaniem w obronie, umiejętnością czytania gry.
źródło: www.plk.pl

Udział w tego typu zawodach jest najlepszym sposobem na to, by znaleźć się w notesie skautów?
Jeśli mam być szczery, to skauci, którzy tam byli, wielu zawodników mają w swoich notesach od lat. Taki Camp, gdzie zjeżdżają najlepsi z najlepszych, jest dopełnieniem formalności. Daje możliwość poznania zawodnika, rozmowy z nim. Skauci na co dzień funkcjonują w ukryciu, a Camp jest okazją by zapoznać się z osobą, którą się obserwuje.


Z międzynarodowych wojaży wróćmy na polskie podwórko. W jednym z wywiadów nagranych na potrzeby klubowej telewizji, wspomniałeś, że z dwójki Kolendów to właśnie Twój młodszy brat - Łukasz zrobi większą karierę. Czym Ci imponuje, że wróżysz mu większe sukcesy?
To jest mój brat i zawsze będę mówić, że jest ode mnie lepszy, a on będzie mówił, że ja. (śmiech) Tak poważnie, to Łukasz jak na swój wiek jest bardzo zdeterminowany i wie, czego chce. Nie boi się żadnych wyzwań, wręcz bardzo je lubi i jest przebojowy. W normalnym życiu może to kogoś irytować, ale w sporcie taka przebojowość jest ważną cechą. Jeżeli dalej będzie pracował tak jak to robi obecnie, to może zajść bardzo wysoko. Sodówka raczej w jego głowę nie wpadnie, bo nasi rodzice bardzo o to dbają i chwała im za to.


Dzielą Was 2 lata różnicy. Ty jako ten starszy musiałeś czasem powiedzieć do brata "ogarnij się"?
Oczywiście. Po każdym jego dobrym występie musi być kubeł zimnej wody wylany przez starszego brata, żeby mi zaraz nie kazał robić czegoś, dlatego że lepiej zagrał. Różnica wiekowa musi być podkreślana. Nie chcę go tym demotywować, to jest nasza braterska formalność. Łukasz po moich lepszych występach robi to samo, więc żyjemy w takiej symbiozie.


Jesteście mocno krytyczni w stosunku do siebie?
Jeśli źle idzie to tłumaczymy sobie, że tak musi być i niedługo będzie szansa na to, by się poprawić. Zdarzają się gorsze momenty, ale nie jesteśmy z bratem typem osób, które zbyt długo tkwią w przeszłości. Wolimy patrzeć w przyszłość. Wiemy w jakim miejscu jesteśmy, co możemy osiągnąć, bo i tak wszystko zależy od nas.


Wyobrażacie sobie, że kiedyś Wasze ścieżki się rozejdą?
Póki co, nie zanosi się na to, bo brat ma długi kontrakt. Ja mam jeszcze rok, ale za to z opcją przedłużenia, a dodam, że bardzo lubię grać w Sopocie. Jesteśmy szczęśliwi, że trafiliśmy tutaj razem i udało się zrobić sporo w młodym wieku. Rozwijamy się, chcemy iść do przodu, ale ta rozłąka z pewnością kiedyś nadejdzie. Obecnie jesteśmy w pakiecie, ale kto wie jak długo?
źródło: www.sopot.pl

Wasz stopniowy rozwój w Treflu, sposób w jaki wprowadzano Was do seniorskiej drużyny pokazuje, że klub miał w stosunku do Was plan długoterminowy.
Jesteśmy w stałym kontakcie z prezesami, sztabem. Informuje się nas o wszystkim z dużym wyprzedzeniem. Z bratem mamy zaufanie do klubu, a klub ma do nas. Wiemy, czego możemy po sobie się spodziewać. Rozmawiamy ze sobą otwarcie. Mamy dialog, współpracę, która pozwala nam na spokojny rozwój.




Wspomniany spokój i szczerość, o którą zadbał klub, pozwoliły Wam znaleźć się w miejscu, w którym jesteście obecnie?
To są te główne czynniki, które zadecydowały o dobrym funkcjonowaniu tego projektu, który klub z nami stworzył.


Stworzyliście w Sopocie "Kolenda Projekt"?
Powiedzmy, powiedzmy. Mamy tutaj także stabilizację, która pozwala nam nie myśleć o rzeczach zbędnych, na przykład: "co będę robił za rok?", "gdzie będę grał?"  Takie myśli często przeszkadzają sportowcom. My możemy myśleć tylko o pracy, o wykorzystywaniu szans. Pewność, że nic niespodziewanego się tutaj nie wydarzy sprawia, że możemy się spokojnie rozwijać i czuć tutaj dobrze.


Co Twoim zdaniem charakteryzuje naszą ligę?
Jest bardzo fizyczna. Podkreślają to wszyscy zagraniczni zawodnicy i trenerzy. Liga hiszpańska z kolei opiera się na technice, cwaniactwie. U nas trzeba się trochę "naparzać". Czasami dobrzy koszykarze, którzy do Polski trafiają z lig zagranicznych, mają problem, by odnaleźć się w PLK. Intensywność i ilość walki na parkiecie sprawiały, że niektórzy potrzebowali czasu, by przywyknąć. Jest dobrym sprawdzianem dla młodych zawodników, bo przychodząc z niższych lig, zderzają się ze ścianą. Szybko zobaczą ile pracy należy włożyć, żeby się utrzymać i z czasem pomyśleć o rozwoju w innej lidze.
źródło: www.trojmiasto.pl

Przed Treflem nowy sezon. Z mocno przebudowaną drużyną myślicie o czymś więcej niż jedynie utrzymanie, które patrząc na skład powinno być obowiązkiem?
Nie jest tajemnicą fakt, że w tym roku mamy mniejszy budżet. W poprzednim sezonie mogliśmy głośno powiedzieć, że chcemy grać w play - offach. Przegraliśmy je minimalnie. Utrzymanie nie jest celem, a musem. Celem z pewnością będzie walka w każdym meczu, brak kalkulacji. Chcemy wychodzić i bić się o każdy punkt, o każdą wygraną. Faza play-off byłaby nagrodą za to, o czym wspomniałem, ale nie wychylałbym się tak mocno.


Na zakończenie powiedz proszę, czego Ci życzyć na nadchodzący czas?

Zdrowia, zawsze zdrowia.


Tego Ci oczywiście życzę. Dziękuję za rozmowę!
Dziękuję!


Fot. Justyna Liwocha